06/10/2019

Słowenia, Alpy Julijskie. Prisojnik 2546 m - ferrata Hanzova Pot

Czy w czasie jednego urlopu zdarzyło Ci się wejść na tą samą górę dwa razy? Nam tak! :) Na Prisojnik za pierwszym razem weszliśmy absolutnie piękną trasą przechodzącą przez Prisojnikowe Okno. Dość niespodziewanie wróciliśmy na niego 5 dni później. W zupełnie innych warunkach, innym szlakiem… i trochę mądrzejsi. 





O wejściu na Prisojnik ferratą Prednje Okno przeczytasz tutaj >>> .


Start: Parking przy pensjonacie Koca Na Gozdu przy rosyjskiej drodze 

Nasz kemping opuściliśmy wyjątkowo wcześnie i już po 6.00 zameldowaliśmy się na rosyjskiej drodze. Nie musieliśmy przeganiać samochód do przełęczy Vršič, bo początek szlaku zaczyna się dość wcześnie, mniej więcej 8 km od centrum Kranjskiej Gory. Na drodze jest wyjątkowo spokojnie. O tej porze zdecydowanie więcej na niej kolarzy niż samochodów. Czapki z głów dla nich, ten podjazd robi wrażenie.

Zostawiamy samochód na niewielkim parkingu przy pensjonacie. Nie płacimy nic, więc być może jest darmowy. Ładujemy w siebie trochę węglowodanów, bierzemy sprzęt jak na ferratę i zarzucamy plecaki. Zapowiada się kolejny gorący dzień, więc celowo zaczynamy tak wcześnie. Dodatkowo nasza trasa wiedzie z północnej strony, także będziemy odpoczywać od słońca, przynajmniej w czasie podejścia.


Via ferrata Hanzova Pot

Niedługo po starcie widzimy tabliczkę z informacją, że na tym szlaku obowiązkowe jest wyposażenie na ferratę i sprzęt zimowy, czyli czekan i raki. Wymieniamy kilka zdań na ten temat, że przecież jest środek sierpnia, więc po co to teraz? Przez tydzień zeszliśmy trochę szlaków w okolicy i wszędzie była pełnia lata. Ruszyliśmy więc przed siebie. Droga była wysłana drobnymi kamieniami, a po chwili zaczęło się solidne podejście, do czego już byliśmy przyzwyczajeni. Wysokie kroki, drobne kamienie pod stopami i tak za krokiem krok. Dość szybko pojawiają się ułatwienia, zresztą jeśli korzystasz z aplikacji mapy.cz są one oznaczone drabinką. W praktyce nie zawsze w tym miejscu występuje drabinka, częściej są to metalowe ułatwienia do pokonania szlaku, np. łańcuchy, stopnie, liny. Pokonujemy je dość sprawnie, korzystamy z dobrodziejstwa na szlaku, jakim jest cień. Chyba dlatego idzie nam tak łatwo, bo słońce i wysokie temperatury nie wysysają z nas energii. :)

Poza żelastwem na naszej drodze jest także wodospad. Dosłownie, bo musimy przejść przez kamienie, po których spływa. Dwa długie kroki i po sprawie. Jednak po prawej stronie trochę lufa i nie chciałabym się poślizgnąć. Mieliśmy szczęście, że strugi nie były wielkie, myślę że w innym wypadku, moglibyśmy być mokrzy. 


Wodospad za nami, a przed nami... śnieżny żleb. Zanim do niego dojdziemy widzimy parę, która szykuje się do jego przejścia. Zakładają raki, wyciągają czekany. A my stoimy i patrzymy czy bez tego sprzętu uda nam się pokonać jakieś 100 metrów szlaku wiodącego stromym zboczem, przez twardy i zmarznięty śnieg? Szybko przypominamy sobie informację z tabliczki, którą minęliśmy na początku szlaku. Już wiemy, dlaczego obowiązkowym wyposażeniem na tym szlaku jest sprzęt zimowy


Choć początkowo staramy się przyjąć taktykę przejścia przez ten odcinek w samych podejściówkach, robiąc stopnie ze śniegu. Wychodzi nam to okropnie, a właściwie nie wychodzi w ogóle. Dodatkowo ja po kilku niepewnych krokach stwierdziłam, że nie dam rady przejść tego odcinka bez raków. Buty na skałę nie sprawdzą się na czymś, co przypomina lodowiec. Miałam świadomość tego, że jedno poślizgnięcie się spowoduje zjazd w dół i pewną śmierć. Podjęliśmy decyzję o wycofaniu się, po niespełna 2 metrach od wejścia na śnieg. Nie mieliśmy żadnej alternatywy zdobycia Prisojnika i było to nasze ostatnie wyjście w góry w czasie urlopu. Było nam cholernie żal, bo warunki pogodowe były wymarzone, ale z drugiej strony ważniejsze było dla nas bezpieczeństwo. Wycof w tej sytuacji był jedyną słuszną opcją. Powoli wracałam do punktu startu. W mojej głowie przewijały się wizje tego, że zjeżdżam i ginę. Strach potrafi sparaliżować. I dobrze, że stało się tak po krótkim odcinku, niż gdzieś w środku tego komina.

Wycofujemy się. Widzimy, że para, która szła przed nami obserwowała nas od samego początku. Po chwili kobieta ruszyła w naszą stronę. Miała ze sobą parę raków, czekan i kije. Byliśmy bardzo zaskoczeni ich gestem i szalenie wdzięczni. Ja dostałam raki i kije, mój partner czekan. Mnie poszło dość sprawnie i po chwili znalazłam się po drugiej stronie odcinka, którego pokonanie wydawało się niemożliwe. Mój M. męczył się dość mocno przy użyciu samego czekana, w dodatku rozciął sobie palce na lodzie. Doświadczenie w górach jest ważne, ale ważny jest także odpowiedni sprzęt.

Uff… to był najtrudniejszy odcinek na całej trasie i kolejna ważna lekcja. Na Słowenię wzięliśmy ze sobą cały zimowy sprzęt, jednak nie zabraliśmy go na szlak. Nie doczytaliśmy szczegółowych informacji o jego przebiegu i zignorowaliśmy tabliczkę, która witała nas na rozpoczęciu starcie. 

Niedługo po przygodzie ze śnieżnym żlebem docieramy do skrzyżowania szlaków. Znajduje się mniej więcej nad słynną twarzą kobiety, która jest wspaniałym dziełem natury. Możemy w tym miejscu odbić do szlaku, który łączy się z ferratą Prednje Okno na Prisojnik. 

Zdjęcie ze szlaku Prednje Okno na Prisojnik. Relacja tutaj >>> 

Dalsza wędrówka w porównaniu z tym, co z pomocą pary Słoweńców, udało nam się zrobić, była dla nas pestką. Choć w praktyce pestką do przejścia nie jest. Hanzova pot to jedna z najładniej poprowadzonych ferrat, jakie do tej pory mieliśmy okazję przejść. To także jedna z najbardziej wymagających i technicznie trudnych ferrat w Alpach Julijskich. 

Z pewnością zrobią wrażenie wąskie ścieżki poprowadzone na zboczach wysokich i kruchych ścian. Po drodze mamy sporo momentów z ubezpieczeniem, ale także takich, gdzie nie zainstalowali żadnego żelastwa, choć przydałoby się. Jest stromo, więc szybko zdobywamy wysokość. Razem z wysokością otrzymujemy w nagrodę bajeczne widoki. One ciągle kuszą, by zatrzymywać się i robić zdjęcia. Ciągle jeszcze patrzymy na Słowenię z cienia, jednak ostatni odcinek w drodze na szczyt pokonamy w słońcu. Przejdziemy po pionowych skałach z metalowymi uchwytami, drabinką i prętami. To niesamowicie ciekawy odcinek, bo jesteśmy już dość wysoko, więc pod nami niezła lufa. 


Słońce przygrzewa w nasze dziuby, M. mówi, że już niedaleko. Za jego plecami słyszymy: Dzień dobry. Świat jest mały! Po drodze spotkaliśmy 4 osoby, a na szczycie rodaka. :) Kilka osób świętowało już zdobycie szczytu, z pewnością z tego faktu cieszyły się czarne ptaszyska, które z uporem maniaka próbowały wysępić coś od każdego. Mam nadzieję, że kabanosy od Tarczyńskiego dały im dużo mocy. Zupełnie jak nam. :)

Z przyjemnością zrzuciliśmy plecaki i zaczęliśmy bawić się w fotografów. Przed południem niebo było jeszcze czyste. Przyzwyczailiśmy się do popołudniowych spektakli z udziałem chmur. Warunki bywają wtedy bardzo dynamiczne i nie zawsze oczy nacieszą się rozległymi widokami. 

Warto było wejść na Prisojnik raz jeszcze. Warto było przejść przez Hanzova Pot! :) 



Trasę powrotną zaplanowaliśmy przez Slovenska Pot 

Czyli częściowo po szlaku, jakim szliśmy na Prisojnik ferratą Prednje Okno. Tym razem nie wędrowaliśmy w chmurze, a z panoramą 360 stopni. To zupełnie zmieniło nasze wyobrażenia na temat szlaku, który prędko przemknęliśmy kilka dni wcześniej. Początkowo dość wolno tracimy wysokość, jednak im bliżej “okna”, tym robi się bardziej stromo. W pomocy w przemierzeniu szlaku mamy metalowe liny. Przydają się. W niektórych momentach widać, że ścieżka jest dość mocno uczęszczana, a kamienie wytarte. Dość łatwo o poślizgnięcie się i potłuczenie. 


Kiedy docieramy do okna wita nas mocny wiatr, po prostu przeciąg. :) Robimy ostatnie pamiątkowe zdjęcie i ruszamy dalej. Ciągle mamy sporo trasy do pokonania i wysokości. 


Zejście do skrzyżowania Na Robu będzie dość mocne. Później czeka nas długi trawers i dojście do przełęczy Vršič, nie tak męczące dla naszych kolan, bardziej dla naszej głowy. Łącznie zejście ze szczytu i dojście do parkingu to pokonanie ponad 8 km, a więc dwa razy tyle, co wejście na Prisojnik. 

I choć drogi powrotne mają zwyczaj dłużenia się, to ta dłużyła się wyjątkowo pięknie. :) Nie wiemy, kiedy znów wrócimy na Słowenię, więc chłonęliśmy wszystko bardziej… 


Na przełęczy Vršič znów wiało. Zatrzymaliśmy się na chwilę w schronisku na kawę i ciacho. Zasłużyliśmy przecież. ;) Do naszego samochodu mieliśmy ciągle kilka km. Szliśmy więc wzdłuż rosyjskiej drogi, po wydreptanych przez turystów ścieżkach i skrótach. Piękny był moment, w którym zobaczyliśmy cały masyw Prisojnika i słynne skalne “okienko”. Przecież niedawno tam byliśmy. Uwielbiam te momenty. :) 


Piszę tę relację prawie dwa miesiące od przejścia tej trasy. I powtórzę to raz jeszcze tutaj, na końcu, że to najpiękniej poprowadzona ferrata, którą przeszliśmy. Była momentami dość trudna, a odcinek ze zmrożonym śniegiem zamroził na chwilę krew w moich żyłach. Z przygodami, trochę mądrzejsi na jutro, ze wsparciem innych, zakończyliśmy nasze letnie alpejskie podboje. Kiedy wyjeżdżaliśmy ze Słowenii byliśmy zmęczeni, ale szczęśliwi i cholernie spełnieni. To nie był zaplanowany urlop, mieliśmy przecież przemierzać szlaki w Dolomitach. Ale za nic w świecie nie zamieniłabym tych wakacji na żadne inne.


Zamiast zakończenia - informacje praktyczne

Link do mapy: https://mapy.cz/s/falaretoho 
Suma podejść: 1730 m
Dystans: ok 12 km
Czas przejścia: 7,5 h
Niezbędne wyposażenie: kask, uprząż, lonża, raki, czekan, wygodne buty z dobrą przyczepnością, wiatrówka

Z podrowieniami
Agnieszka


Może zerkniesz